Te cholerne schody…
- Gruba Do Bólu
- 11 lip 2020
- 2 minut(y) czytania
Po ostatniej konsultacji z panią dietetyk usiadłam, pomyślałam, zaklęłam siarczyście.
No bo u mnie nie może być, jak u innych, czyli na przykład tak:
„Po miesiącu od operacji wracam i pizgam żelazko na siłce”
„Po pięciu tygodniach jem i piję to co chcę, a woda wchodzi aż miło. Wino też”
„Trzy miesiące po opce i 45kg na minusie”
„Żadnych dolegliwości, po dwóch tygodniach wróciłam do pracy”
A ja tak nie mam (tu zmełłam przekleństwo w paszczy, co by wypowiedzi nie zaśmiecać). Nie dość, że człek dał się za swoim osobistym przyzwoleniem wypatroszyć (dla swojego dobra przecież, a nie na użytek jakiegoś chorego umysłu Kuby Rozpruwacza), zgodził się na głodówkową dietę, okraszoną wysiłkiem fizycznym i wyrzeczeniami, to jeszcze coś zaczyna pod żebrem boleć i ruch ograniczać. Jedzenie nie wchodzi, jak powinno, albo tak, jak to sobie wyobrażałam, że wchodzić będzie. Woda natrafiając na otwór nie wpływa, zgodnie z zasadami fizyki, bo zwyczajnie jej nie wlewam. Jest mi po niej mdło i niedobrze. Kawa i herbata nie liczą się do wtłaczanych płynów, więc tu ciągle deficyty. A mi brakuje efektu. Waga stoi i pytanie do dietetyka czemu. I słyszę, że różne przyczyny tego być mogą. Za mało białka, za dużo białka. Za mało węglowodanów, za dużo węglowodanów. Za dużo wody, za mało wody. Schody, schody, schody!
I jedno zdanie z konsultacji, które opuściło mi łapki nagle i niespodziewanie, bo zwyczajnie we łbie mi się to nie mieści – „Są pacjenci, którzy mimo operacji, zachowywanej diety i wysiłku fizycznego, nie chudną…”. I kolejne, które brzmiało mniej więcej tak: „Wielce prawdopodobne, że należy pani do grupy pacjentów, którym nic nie przyjdzie łatwo”. Ot, nowina! Jakby wszystko do tej pory przychodziło mi z łatwością! Trochę trudno mi to sobie logicznie wytłumaczyć. Bo przecież nie ma miejsca na dużą ilość żarcia, wchłanianie jest znacząco ograniczone, a to moje fizyczne jestestwo twardo na stanowisku stoi i na wadze nie traci. Jestem sprawą wielkiej wagi najwidoczniej.
Dietetyk mówi: cierpliwości. Pytam, jak długo? Nawet miesiąc, albo dwa – słyszę. (w tym miejscu nastała cisza, nawet nie padł żaden siarczysty epitet). Po chwili jednak - dobrze zatem. Zmieniamy systematycznie to i owo i obserwujemy. Wyeliminujemy wszystko, co może wpływać negatywnie i zobaczymy czy drgnie.
Jest nadzieja i póki co ramiona w górę podnoszę, licząc, że tej cierpliwości starczy mi choćby i na trzy miesiące. Mam też nadzieję, że nie będzie to czekanie na Godota…. Póki co, buty na nogi i zapieprzam dalej po tych cholernych schodach.

Comments