Rety! Ja na tej diecie utyję!
- Gruba Do Bólu
- 10 mar 2020
- 1 minut(y) czytania
Tak myślałam dzień w dzień, przez dwa tygodnie od rozpoczęcia diety. A potem jeszcze doczytałam się w nakazanej rozpisce, że jem za mało, szczególnie na kolację…. Nie dość, że pół dnia spędzałam w kuchni, to jeszcze cały czas musiałam myśleć o jedzeniu i piciu i do tego byłam w sumie najedzona. To zupełnie kupy mi się nie trzymało . Moje wszystkie próby odchudzania zawsze związane były z głodem , chłodem i walką z samą sobą. No i z pustą lodówką. A tu mam żreć na kolację, choć to mój podstawowy grzech – kumulowanie posiłków wieczorem. Dobra! Jeszcze innych parę, ale dziś nie mam nastroju do spowiedzi. Będę jak Scarlett O’Hara – pomyślę o tym jutro.
Tak, czy inaczej, trwałam. Odmierzałam, ważyłam, liczyłam i zgodnie z jadłospisem niskoenergetycznym miesiłam w garach. Początkowo zdecydowałam się na wypróbowanie wszystkich zaproponowanych mi przepisów, ale z czasem okazało się, że ilość pracy i nakład finansowy zupełnie nie rekompensuje smaku. Zarzuciłam je zatem, pozostając przy prostej, szybkiej i smacznej formie. Tylko trochę nudno się zrobiło. Nieodmiennie smalec na śniadanie, bo to przez gardło przechodziło. I do tego ta niesamowita motywacja: im szybciej zjesz śniadanie, tym szybciej wypijesz kawę JPasztet z soczewicy na kolację i nieodłączny ogórek. Powinnam jeszcze jakieś 400g warzyw dojeść, ale fizycznie nie daję rady. Poza tym, gdzieś w tyle głowy jakiś głos krzyczał: „NŻT!”(przyp. red. „Nie żryj tyle!”).
O zaskoczenie moje! Po miesiącu okazało się minus 6kg, a po dwóch minus 10. Co się zmieniło? Regularnych pięć posiłków, mniej więcej co 3 godziny. Posiłki o określonej, niskokalorycznej wartości. Dietetyczka nie kryła podziwu. Ja …. chyba powinnam się bardziej cieszyć.

Comments