Jak suchary bieszczadzkie życie mi uratowały
- Gruba Do Bólu
- 4 mar 2020
- 1 minut(y) czytania
Przy ściśle określonej ilości, jakości i porze posiłku, w diecie nie ma miejsca na podjadanie. Znaczy, ono istnieje, ale obarczone jest poczuciem winy i koniecznością wpisania w czerwoną tabelkę tego, co się po kryjomu, bezprawnie pożarło. I potem się z tego z rumieńcami trzeba tłumaczyć. Jest też lista podjadajek dozwolonych – surowe warzywa i oliwki. Ale powiedzcie mi proszę, tu zwracam się z wiadomych przyczyn do pań, czy warzywami można ukoić zachciewajki syndromu premenstruacyjnego? Tak więc, jak wilk po chacie krążyłam w poszukiwaniu czegoś na ząb, co buzujące moje hormony nieco utuli. Ale spiżarka już była nastawiona na dietę i nic niedozwolonego w niej nie znalazłam. No przecież dżemu żreć nie będę! I nagle przypomniałam sobie. Tak! W samochodzie jest żelazna rezerwa w schowku – Suchary Bieszczadzkie! Pognałam, znalazłam i pochłonęłam trzy od razu. Jeden został na wieczór – i dobrze – popiłam kubkiem kakao. I pal sześć ten kminek. Nawet nie miałam wyrzutów – do tej pory przecież nie zgrzeszyłam. Przede mną kolejny okres, a ja sucharów nie mam. Muszę kupić, ale tylko jedną paczkę ;)

Comments